sobota, 12 maja 2012

Obiecany tekst - zapraszam do Francji :)


Przykładam telefon do ucha:
- Halinko, na prawdę Ci gratuluję! - słyszę.
- Ale czego?
-No jak to !? Tyle kilometrów przejechałaś...
- A...
Zamykam oczy. Tę podróż planowałam już od dawna. Chodziło o wyjazd do Francji, ale indywidualny. Taki od początku do końca mój. Otworzyłam mapę. No to jedziemy TU...
                                                                              Bielefeld
                to nasza baza noclegowa. Z mojego miasta jest tu ponad 900 km. Z czego większość do przejechania w Polsce, więc to na prawdę daleko. Wyjazd o 9.00 . Jedziemy dwoma samochodami, pięć osób. Ja będę przewodnikiem, za wszystko odpowiadam. Do granicy trasa dłuży się niemiłosiernie. Jednak zasnąć za kierownicą nie da rady. Chociaż może i bym chciała  zupełnie jak zawodowy kierowca spać i budzić się tylko na zakrętach, oczu zamknąć nie sposób. Wszechobecne na naszych drogach dziury rozbudzą nawet największego śpiocha. Łup, stuk,  łup, łubududbu... No i jesteśmy na granicy. Nawet gdybyśmy nie dostrzegli tablic, telefony komórkowe szybko informują nas o zmianie kraju. Niemcy witają! Patrzę ponownie na mapę. Teraz... jedziemy... TU...
                                                                              Paryż
                znam, ale wciąż za mało. Jestem w tym mieście czwarty raz, a i tak ciągle będę odczuwać niedosyt. Śpimy w miejscowości niedaleko Paryża. Do stolicy kolejką jedzie się  około 50 minut. Mam ze sobą laptopa, więc doskonale wiem jaka będzie pogoda.
- Będzie padać - krzyczy jakiś facet.
- Nie żartuj! Nie ma prawa, ja tu przyjechałam na ładną pogodę.
- Tu zawsze pada, uwierz mi...
I tak poznałam Phila. Samotnego wilka jak o sobie mówi.
Pierwszy dzień upływa na zwiedzaniu La Defense. Największe w Europie centrum biznesu. Wysokie, nowoczesne biurowce błyszczą na niebiesko odbijając promienie słońca. Słychać tylko szum wiatru, samochodów nie widać. Dzielnica ta została zaprojektowana w taki sposób,  by auta jeździły pod ziemią. Chcemy koniecznie wjechać na  "Nowy Łuk Tryumfalny". Byłam tam w ubiegłym roku i z chęcią powtórzyłabym tę przyjemność. Jednak niestety. Winda jest popsuta i z tego, co zrozumiałam ruszy dopiero w styczniu! Zatem musimy się pocieszyć spacerem po molo  -  przedłużeniu osi od Pól Elizejskich przez łuki tryumfalne, a  kończącej się właśnie na tym molo. Pocieszamy się też fotografią przy dużym, w zasadzie to ogromnym kciuku. Jednak uśmiech na twarzy wywołuje dopiero pyszna kawa i zakupy w pobliskiej galerii. Zostawiamy trochę czasu na oglądanie pięknych fontann i zakamarków tej nowoczesnej dumy paryżan. Wracamy do hotelu o 22. Czas na zgranie zdjęć. Phil spogląda przez ramię:
- Ale ładna tapeta !
- To moje zdjęcie, zrobiłam je w Norwegii - odpowiadam z dumą.
-No na prawdę dobre, wiesz ja jestem zawodowym fotografem - rzuca na odchodne. Nie dając mi możliwości zadać pytania.
                Dzień drugi to podbój Sorbony. Sorbono strzeż się ! No i się wystraszyła, bo wejście zamknięte. Coś te zamknięte miejsca są za często. Zatem obchodzimy uniwersytet - w którym uczyła Maria Curie-Skłodowska, a ostatnio między innymi prof. Bronisław Geremek - i idziemy na Rue du Bac. O tym miejscu przewodniki nie wspominają. Jednak każdego dnia, do kościoła ukrytego w głębi ulicy dociera ponad pięć tysięcy pielgrzymów. W tym bardzo wielu czarnych   i hindusów. Gdy pytam się jednej z zakonnic, dlaczego, odpowiada że oni poprostu bardzo kochają Matkę Bożą. Faktycznie, gdy siedzę w pobliżu ołtarza, co chwilę ktoś przynosi bukiet świeżych kwiatów. Przy tej bazylice żyła Katarzyna Labure. W 1830 roku, objawiła się jej Maryja i pokazała wzór medalika. Prosiła aby go wykonać i podpisać słowami " O Maryjo bez grzechu poczęta, módl się za nami, którzy się do Ciebie uciekamy". Teraz medalik jest znany niemal na całym świecie,  bardzo popularny również w Polsce. Mamy śliczną pogodę. Zatem trzeba poszukać cienia. Najlepiej udać się do ogrodów Luksemburskich. Czytam w przewodniku, że słyną z fontanny, wokół której puszcza się małe łódeczki. Te są, ale nie tak ładne jak je sobie wyobrażałam i napędzane nie silniczkami tylko... popychane kijami z brzegu. Napęd kijowy, nie tego się spodziewałam, no ale chociaż ogrody piękne. Czas wracać do hotelu, jutro przecież też czeka nas Paryż. Zgrywam zdjęcia w zasadzie, to próbuję, bo coś się popsuło. Phil radzi mi, żebym, zgrała oprogramowanie do mojego modelu aparatu i podaje mi adres swojej strony internetowej. To naprawdę wiele, jak na "Samotnego wilka". Czyżby zaczynał tolerować moją obecność?
                Dzień trzeci upływa nam na samych przyjemnościach. Gwiazdy światowego formatu robią sobie z nami zdjęcia. Robią, bo nie mają wyjścia... nie uciekną. Są to figury woskowe w słynnym Muzeum Grevin. Ja szczególnie upodobałam sobie Shah Rukh Khana - gwiazdora z Bollywood. Lubi go moja koleżanka, to chociaż czymś się jej pochwalę ;). Shah Rukh Khan ma ze mną zdjęcie, a w sumie to ja z nim, ale wtedy to już TAK nie brzmi...Jednak co nam dadzą sławy tego świata, gdy TGV na nas nie poczeka. To kolejna atrkacja. Jedziemy do Reims, włączam GPS'a i fotografuję maksymalną prędkość 296 km/h. Reims słynie głównie z Katedry. To właśnie w niej królom zakładano korony na głowy, ale byli też tacy co zakładali ją sobie sami, tym śmiałkiem był Napoleon Bonaparte. W Hotelu jesteśmy znowu późno, po 22. Ostatni raz próbuję zgrać zdjęcia. Phil chyba zaczyna mi ufać. Zaprasza mnie na BBQ, które już za chwilę się zacznie. Zaprosił na nie swoich przyjaciół - po pasji. Czyli motocyklistów. Robi o nich dokument, o ich życiu i o tym co ich fascynuje. Przyjechał do Paryża -swojego rodzinnego miasta - po 25 -ciu latach. Na stałę mieszka w USA. Przeprasza mnie i znika, bo ma dużo pracy. No tak, znowu nie zdążyłam zadać pytania. Tyle tylko, że ja też nie mam za wiele czasu. Otwieram mapę, patrzę bo teraz jedziemy TU...
Lourdes
Nasze pokoje opuszczamy po godzinie 9.00, wczesne śniadanie, pakujemy torby. Żegnam się z Philem i jestem zła na siebie, że nie zdążyłam zadać mu pytań, które przez te trzy dni zdążyły się namnożyć w mojej głowie. Ciekawość dziennikarska pozostała niezaspokojona. Dziś przed nami jedna z dłuższych tras ponownie około 900 km. No tak, tylko tu są autostrady. Chociaż trzeba przestrzegać ograniczeń  prędkości, do Lourdes dojeżdżamy o całkiem przyzwoitej porze. Dwa kolejne dni spędzam na leniuchowaniu. Wdrapuję się na górę, siadam na trawie. Lubię tu słuchać szumu wiatru i śpiewających pięknie ptaków. Co za cudna pogoda! Pireneje dziś są skąpane w słońcu. Tylko czasem małe chmury okrywają szczyty, tak jakby próbowały powiedzieć my też jesteśmy piękne. I są. Lourdes jest drugim co do wielkości - po Guadalupe - sanktuarium Maryjnym na świecie. Z miejsca, w którym siedzę dobrze widać bazylikę. To z niej i w niej bije serce tego miejsca. Każde uderzenie ludzkich stóp, każde westchnienie chorych, wzrok utkwiony w grotę nadaje rytm, jest pulsującym tętnem, ożywiającym to pirenejskie miasto. A nie można poczuć jego klimatu, jeśli się chociaż z raz nie będzie uczestnikiem procesji światła. To właśnie z Lourdes pochodzą znane prawie każdemu słowa pieśni " Bernadka dziewczynka..." Co uderza, co od razu przykuwa tu uwagę, to z pewnością chorzy. Rzeka, morze ludzi pragnących uzdrowienia. Może sobie nie zdają z tego sprawy, ale sami są jak uzdrowienie dla zdrowych. Uświadamiają nam jak wielkie mamy szczęśnie, że nic nam nie dolega...
                Z Lourdes jest bardzo blisko do Hiszpanii. Postanawiamy zatem odwiedzić San Sebastian. Miasto słynące z festiwali filmowych i z tego, że na wakacje przyjeżdza tu rodzina królewska. W drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze w Biarritz. Tu akurat piękno potrafi porazić. Co za piękne miejsce! Biarritz słynie z groty wykutej w skale. Na niej stoi figura Maryi, a do miejsca prowadzi długie molo. Jednak miasto, to nie tylko molo. To jedno z najważniejszych w Europie miejsc dla surferów. Właśnie tu można się poczuć jak w amerykańskim filmie. Wziąć deskę i czekać na ogromne fale. Skoro zostało nam jeszcze kilka dni, odwiedzamy podziemne jaskinie, odległe od Lourdes o 15 km - co ciekawe - opisu poszczególnych grot można posłuchać w języku polskim. Zostaje jeszcze wjazd kolejką na górę. Jesteśmy 1000 m nad ziemią, a nasze miasto w dole zrobiło się takie malutkie...Lourdes faktycznie mi sprzyja, zgrałam wszystkie nowe zdjęcia, włączam mapę, bo teraz czas jechać do...
Dinard
leży w Normandii. Części Francji, w której w zasadzie ciągle pada. O czym przypominają także pocztówki. Jedna z nich przedstawia pogodową mapę Francji. Na rysunku wszędzie pada deszcz i tylko północ jest skąpana w słońcu. Kartka podpisana jest słowami " I had a dream". Zatem tu na pogodę nie wypada narzekać. Jednak nam Dinard służy tylko za miejsce noclegowe. My chcemy zwiedzieć Górę Świętego Michała. Opactwo wybudowano na początku dziesiątego wieku na wzgórzu Świętego Michała. Jest to po Paryżu najczęściej odwiedzane miejsce w całej
Francji. Zresztą nie ma się czemu dziwić. Gdy przyjechaliśmy, za górą aż po horyzont był tylko piasek, gdy wyjeżdżaliśmy aż po horyzont była woda. Różnica w pływach jest tutaj olbrzymia. Ujmują także wąskie uliczki wybudowanego na tej samej górze mini-miasteczka. W Dinard odkrywam, że warto się jeszcze udać na wyspę Jersey. Przejazd promem w obie strony to koszt z rzędu 49 Euro. No ale nie często jest okazja udać się do miejsca, które słynie z tego, że jest rajem podatkowym. Jersey nie należy do Unii Europejskiej chociaż terytorium zależne jest od Wielkiej Brytanii. Wyjazd jest bardzo wcześnie juz o godzinie 8, a trzeba przecież jeszcze dojechać do Saint Malo, zostawić auto i przejść przez odprawę. Na szczęście zdążyliśmy. Katamaran szybko, bo z prędkąścią nimal 60 km/h ( wiem, bo pytałam panią z załogi), dowozi nas do stolicy tej małej wyspy. W Saint Heller wędruję do informacji turystycznej i wypytuję o najważniejsze miejsca. Koniecznie mamy zwiedzić najważniejszą ulicę - Królewską. To tu są sklepy najlepszych, najdroższych marek, to tu tętni życie miasta. Potem jak czas pozwoli mamy koniecznie pojechać na Gorey Castle i do ZOO. Do zamku zdążyliśmy i znowu niewiarygodny widok. Ogromna plaża, a na niej pozostawione łodzie. Wody brak. Dopiero, przed naszym wyjazdem zaczęło jej przybywać. No niestety do ZOO już nie zdążyliśmy, zatem zaznaczam  
sobie Jersey jako miejsce, do którego koniecznie muszę wrócić. Zobaczyłam je, odrobinę zwiedziłam, ale z pewnością nie poznałam. W Hotelu jesteśmy bardzo późno. Padamy ze zmęczenia, a następnego dnia mamy już wyjazd w kierunku domu. Początkowo w planach było, że przejedziemy od razu z Dinard do Bielefeld, ale trasa z Lourdes do Dinard bardzo nam dokuczyła. Francuzi mają rewelacyjne drogi, ale też mają Paryż i niech się strzeże ten, kto w wakacyjną niedzielę jedzie chociaż częściowo w kierunku stolicy. Czekają go przeogromniaste korki. Zatem decydujemy się na jeszcze jeden nocleg w trasie. Ponownie okolice Paryża. Z trasą uporaliśmy się w pięć godzin, a na miejscu był
Phil
i tym razem miał czas. W końcu ! Podjechał swoim motorem, przysiadł do mnie i zaczął opowiadać. Ma dwie pasje. Motory i fotografię. Wziął swojego laptopa i pokazał, gdzie mieszka, ale jego dom stoi pusty. Sześć lat temu stracił w wypadku samochodowym żonę i córkę. Został sam. Przez trzy lata po tej tragedii był totalnie załamany. Nie jadł miesiącami, eksperymentował z narkotykami. I teraz wciąż powtarza, że to co łatwe i radosne ma już za sobą. Kupił oryginalny stary motor. Tryiumph Boneville T100, odmalował go, odświeżył i już jako samotny wilk przemierza świat w poszukiwaniu miejsca, w którym mógłby się osiedlić, poszukuje swojego " No where town". Motor traktuje jak swoje dziecko, codziennie czyści, dba aby nikt go nie dotykał. Nagle zmienia ton głosu. Wiesz, mówi, możesz na niego patrzeć, możesz go podziwiać, ale nie wolno ci go tknąć. Ja jestem miły przyjazny, ale do czasu. Pytam co się stało. Utknął tu na ponad rok, bo dwóch ludzi próbowało ukraść mu Bonevilla'a. Panowie połamani trafili do szpitala, a Phill jest pod nadzorem policji z zakazem opuszczania Francji do grudnia 2011 roku. Co to za głupi kraj! - wścieka się. Ja tylko broniłem tego co moje, a tak mnie potraktowali. Już nie będzie robić reportażu o motocyklistach, wycofał się z projektu. Ma z czego żyć, a pozatym ma tu jeszcze inne, też dobrze płatne zlecenie. Nagle koło nas kręci sie mały kot. Jack. To nowy nabytek wilka. Kociak wybrał go sobie za pana kilka dni temu, gdy potajemnie wkradł się do jego namiotu. Zatem Phil tuli Jack'a i pokazuje mi camper, który właśnie kupił. Ogromny, wielkości autokaru. Taki z salonem, z pokojami ,kuchnią, łazienką, bo idzie jesień, zimno, a kot musi mieć gdzie spać.Tak, uśmiecha się, jestem szalony, wiem, ale taki już jestem. Zaczynamy rozmawiać o naszej wspólnej pasji. O fotografii. Pokazuję mu swój fotograficzny dorobek. Zachwyca się szczególnie zdjęciami z Norwegii. Zastanawia się też nad kilkoma kadrami, bo jak stwiedza, on fotografował w bardzo podobny sposób kilkanaście lat temu. Jak się okazało, teraz ja jestem w tym wieku. Nie powiem, ten komplement, dodał mi skrzydeł, bo jak tu nie być dumnym, gdy twoje kadry chwali, ktoś kto był fotografem w National Geographic ! Phil nie ukrywa, pracował dla NG w Hiszpanii z przyjemnością i dla przyjemności. Nie trudno w to uwierzyć. Spogląda jeszcze raz na zdjęcia i dodaje, że pozwalają mu wyłączyć myślenie. Po czym zabiera kociaka, przeprasza mnie i idzie spać. Samotny wilk ponownie znikł. Ja jeszczę raz spoglądam na mapę. Teraz już znam trasę, do domu zostało 1500 km. Wyjazd wczesnym rankiem, tym razem to Phil przyszedł się pożegnać. Będziemy w kontakcie, obiecuje. OK, odpowiadam i wsiadam do samochodu. Za dwa dni będe już w domu...
                Otwieram oczy i uśmiecham się pod nosem.
- A... chodzi Cioci o wyjazd. Bardzo dziękuję, ale na prawdę nie ma za co.
- To ile kilometrów przejechałaś?
- No 5800, 18 dni w drodze, zobaczyłam wiele pięknych miejsc, ale ciociu wiesz... jak zawsze największej magii, na każdym wyjeździe dodają ludzie, których poznasz po drodze.
- A kogo tym razem poznałaś?
- No wielu, panią Bronkę co straciła syna i wciąż pragnie towarzystwa, Panią Czesię co cieszy się, że jest sama, Darka z Kanady no i takiego jednego Phila...

wtorek, 8 maja 2012

Tak mi się coś zdaje, że powinnyśmy ustawić częstotliwość przypomnień o pisaniu na co dwa miesiące. Twoje prośby o notkę zostają właśnie spełnione. Pisałam Ci niedawno, że mam na tę okazję jakiś niezwykły pomysł. Otóż... Miałam, ale zapomniałam. Tak to ze mną ostatnio bywa. Żyję w jakimś odrealnionym miejscu, mój pokój stał się moją samotnią, odskocznią i właściwie to osobnym ekosystemem stworzonym przeze mnie wyłącznie dla mnie. To mój mały świat, rządzący się dziwnymi prawami, w którym wszystko może się zdarzyć, bo zostałam wyposażona w całkiem nieźle funkcjonującą wyobraźnię. Starczy do tego dołączyć rozpraszające uwagę, superszybkie łącze internetowe i hop! Mamy przyczyny mojego zastoju. Jeśli akurat nie leżę do góry brzuchem i nie rozmyślam o tym, jaką mogłabym być superbarwną postacią, to błądzę w sieci i obserwuję tych, którzy zamiast się obijać coś z tą swoją wyobraźnią/kreatywnością/innymi talentami zrobili. Bo widzisz Halin, trudno mi pisać cokolwiek, bo kiedy wychodzę już ze swojej głowy, to brak mi słów, które mogłyby ogarnąć ten natłok myśli... Tak więc robię notatki: na kartkach, karteczkach, karteluszkach. Piszę w kalendarzu, robię listy i stawiam sobie cele. A potem nic sobie z tego nie robię, tylko od czasu do czasu zaglądam i postanawiam... że zajmę się tym później. Zbieram też po mieszkaniu, biurze, torbie, kieszeniach setki złotych myśli, planów, genialnych pomysłów na biznes, na życie, na związek, na artykuł, na notkę czy na wystrój domu. I przepisuję do kalendarza, bo wolę mieć wszystko w jednym miejscu i wróć! Znów zaglądam i postanawiam. Tak sobie paplam czego to ja w życiu nie osiągnę i jaka to ja niezwykła jestem. Cóż za osobowość proszę Państwa! A potem dół, bo widzę tych wszystkich wyżej wymienionych, co się wzięli w porę do roboty, zanim wpadli w wir paplania, gadania, bzdurzenia i wymyślania wymówek. I koniec końców jestem tylko ja i moje listy. Zero osiągnięć.
Byłam ostatnio w moim rodzinnym mieście, osiedlu, domu i w piwnicy też byłam. Jest takie zadanie na jednej z kartek: znajdź zawilgocony karton, który mama 7 lat temu schowała do piwnicy i przejrzyj wszystkie pierdoły wraz z listą "co chcę zrobić przed dwudziestką" (dokładnie tak to napisałam). I wiesz co, boję się tam zajrzeć. Boję się, że niewiele się zmieniło, że może nic wartościowego w mojej opinii nie osiągnęłam. Nie jestem na to gotowa. Nie w kluczowym momencie mojego życia.
Do kartonu nie zajrzałam, ale do głowy przyszła mi banalnie genialna rzecz: czas zaakceptować siebie. Pogadać ze sobą szczerze i zapytać: czy naprawdę zależy mi na tym, żeby zaszyć wszystkie dziury w ciuchach? Czy najważniejszy jest dla mnie porządek w papierach? Czy rzeczywiście muszę przeczytać wszystkie książki z niekończącej się listy(bestsellery, klasyki i inne, które ktoś kiedyś polecił jako superambitne)? I w końcu: czy zależy mi na fotografii, czy na reportażach radiowych? Bo jeśli na tym drugim, to dlaczego do cholery moi znajomi żadnego jeszcze nie słyszeli, za to doskonale znają i chwalą moje fotografie? Dlaczego wydałam swoje pieniądze na obiektywy, a nie na dyktafon? (Właśnie Halin?) Ano dlatego, że się rozdrabniamy na drobne (trzeba doprawić mój wywód masłem maślanym). Chcemy robić wszystko, robimy nic. Trochę nas po prostu zawstydza (i jednocześnie demotywuje) fakt, że są ludzie, którzy potrafią wykorzystać wiele swoich talentów na raz i do tego są modni (nigdy nie chodzą w płaszczu, z którego odpadła połowa guzików), wywiązują się ze wszystkich obowiązków, mają porządek w pokoju, na blogach, w zakładkach i w zdjęciach, a do tego (jakby nam mało ciosów było) mają czas na bogate życie towarzyskie! Znam paru takich i wciąż nie wiem jak to robią. Zakładam, że to ich kolejny talent wszystkim znany jako umiejętność organizacji czasu, ustalenia życiowych priorytetów pracowitość i sumienność (Nam nie znany prawie wcale). I oczywiście zdolność wysypiania się w ciągu 2-3 godzin w ciągu doby! W każdym razie zamiast robić to, co kochamy najbardziej i na później zostawić resztę - gonimy niedościgniony ideał, który moim skromnym zdaniem podpisał cyrograf z diabłem.
Jest też globalizacja. Ta potworna i nieznośna bestia poprzez swoje szatańskie narzędzie pokazała nam, że na świecie żyją miliony osób podobnych nam, i nasza pilnie strzeżona i dobrze karmiona oryginalność chudnie w oczach. Bo chcemy przecież czymś się wyróżniać (hipsterska potrzeba), chcemy czuć się wyjątkowi właśnie dlatego, że robimy zdjęcia, że piszemy dobre teksty... Zamiast tego nieustannie, nieświadomie porównujemy się raz do lepszych, raz do słabszych od nas. Zapętlamy się i taadaa. Zastój.
Być może się mylę. Uświadom mnie gdzie tkwi mój ewentualny błąd w rozumowaniu.
Dziękuję Państwu (Pani) za uwagę! Następna notka za dwa miesiące :)